Lista aktualności Lista aktualności

84. rocznica deportacji leśników

W nocy 10 lutego 1940 roku leśnicy z kresów wschodnich Polski zostali dotknięci pierwszą masową deportacją. Stanowiło to ogromny wyłom w stanie kadrowym Lasów Państwowych. W tym roku obchodzimy 84. rocznicę deportacji leśników na nieludzką ziemię.

Wydarzenia tej nocy odcisnęły piętno na dalszych losach ludzi i ich bliskich, którzy zostali wywiezieni, ale również na całą grupę zawodową leśników. Masowe deportacje przyczyniły się to do zubożenia kadry oraz spowodowały, że po II wojnie światowej brakowało wykształconych oraz doświadczonych leśników, którzy mogliby odbudować Lasy Państwowe.
Wybuch II wojny światowej w brutalny sposób przyczynił się do przerwania pracy leśników
w dobrze prosperującym przedsiębiorstwie – Polskie Lasy Państwowe. Służba leśna jako grupa zawodowa została w okrutny sposób doświadczona represjami okupantów. Szczególnie dotkliwe były działania podjęte przez okupanta sowieckiego. Część leśników z dyrekcji Lasów Państwowych położonych na terenach wschodnich Polski została zamordowana w Katyniu, Charkowie, Miednoje i Kijowie-Bykowni. Mord katyński nie zamyka jednak ludobójczych represji państwa sowieckiego wobec społeczności polskiej, w tym także i leśników oraz ich rodzin. Do rejestru zbrodniczych działań państwa sowieckiego należy dodać między innymi tysiące leśników i członków ich rodzin zmarłych w drodze i na zesłaniu.

W nocy 10 lutego 1940 roku została przeprowadzona pierwsza masowa deportacja, która dotyczyła osadników wojskowych, osadników cywilnych oraz leśników. Ostatnia grupa została potraktowana jako szczególne zagrożenie dla reżimu sowieckiego. W swojej publikacji Józef Broda podaje, że leśnicy stanowili 32% wśród wszystkich osób wywiezionych podczas pierwszej deportacji. Jak ważna była to akcja dla władz centralnych ZSRS, świadczy polecenie Ławrientij Berii nakazujące przesłanie meldunków co dwie godziny.

Podczas deportacji wywożono całe rodziny. Zdarzało się, że zsyłano wszystkie osoby, które obecnie znajdowały się w domu, a często nie były powiązane rodzinnie z deportowanymi. Na spakowanie i przygotowanie najważniejszych i najbardziej potrzebnych rzeczy mieli bardzo mało czasu. Zazwyczaj było to kilkanaście minut, a zdarzały się sytuacje, gdzie wyganiano rodziny od razu z domu, które zabierały jedynie to co udało im się zabrać w ręce. O czasie oraz ilości zabranego bagażu decydowali zazwyczaj funkcjonariusze, którzy przeprowadzali wysiedlenie. Deportacje odbywały się w bardzo ciężkich warunkach, nawet przy temperaturze -40℃, silnych opadach śniegu i zamieci. Deportowani byli transportowani, do wyznaczonych stacji kolejowych, gdzie odbywał się załadunek do przygotowanych już wcześniej wagonów. Pociąg, którym mieli odbyć podróż, składał się z 55 wagonów w tym z wagonem dla eskorty, wagonem sanitarnym oraz z czterech wagonów służących do załadunku bagażu. Planowano,
że w każdym wagonie zostanie umieszczone około 25 osób, lecz w praktyce wyglądało to zupełnie inaczej. Bardzo często zdarzało się, że w jednym wagonie umieszczano nie 25 osób
a 50 lub nawet 60 osób z całym swoim dobytkiem. Na zesłanie ruszyło łącznie 100 pociągów,
a deportowani nie wiedzieli, dokąd są transportowani. Nie wszyscy z deportowanych dotarli na miejsce zesłania, część z nich zmarła w trakcie podróży. Zesłańców przesiedlono do 21 obwodów i krajów. W europejskiej części ZSRS przede wszystkim do autonomicznej republiki Komi oraz obwodów archangielskiego, wołogodzkiego, kirowskiego, permskiego (mołdawskiego) i orenburskiego, a w części zauralskiej do Krajów Krasnojarskiego i Ałtajskiego.


Gajowy Nadleśnictwa Czartorysk Antoni Goleniowski tak przedstawił poranek, w którym jego życie oraz jego najbliższych zostało zmienione na zawsze:
„10 lutego 1940 roku, godzina 5-ta rano, jeszcze ciemno, żona i dzieci śpią – stukot do drzwi, otwieram wchodzi jakiś politruk i dwaj milicjanci ubrani po cywilnemu. „Ręce do góry, oddawaj broń”. Nie mam broni, zabrało wojsko sowieckie. Mierzyli do mnie z karabinu z bagnetem. Obudzili żonę i dzieci, obszukiwali dom, nie pozwolili się ruszać. Przerażenie ogromne. Kiedy nie znaleźli broni, powiedzieli, że mamy 2 godziny na spakowanie się. Przed domem czekają sanie, które zawiozą nas tam, gdzie będzie lepiej i bezpieczniej. Zrozumiałem, że wywożą nas na Sybir. Żona wpadła w popłoch, straciła głowę. Zaczęła ubierać dzieci. Ryszard miał 10 lat, Romuald 5,
a Feliks 1 rok. Żona w 6 tym miesiącu ciąży. Mnie nie pozwolono się ruszać. Milicjant mierzył
z karabinu, byłem unieruchomiony. Politruk gdy zobaczył, że żona sobie nie poradzi zezwolił na uwolnienie mnie spod karabinu. Zapakowałem trochę ubrań, pierzyny i 2 składane łóżka. Żona wzięła garnki, trochę naczyń i sztućców. Niewiele można było zapakować na jedne sanie. Dzieci
i my całkowicie je wypełnialiśmy. Gorzej, że niemieliśmy zapasów żywności. Szwagier Andrzejewski nie zdążył przywieźć nam mąki ze zmielonego zboża, które zawiozłem do jego młyna w Hucie. Nie zdążyliśmy zabić świni, która miała około 150 kg. Zapomniałem o kurach,
a one bardzo by się przydały na dalsze kilka dni. W oborze zostały 3 krowy. Nie wolno było zabrać żadnego żywego inwentarza. Politruk powiedział, że na miejscu wszystko dostaniemy. Nie mieliśmy upieczonego chleba, żona czekała na przywiezienie mąki. Jednym słowem wyjeżdżaliśmy bez żywności i z kilkoma najpotrzebniejszymi rzeczami. Gdy ładowaliśmy się na sanie, zjawił się sąsiad Ukrainiec i przyniósł nam bochenek chleba. Tak wyposażeni ruszyliśmy
w naszą katorżniczą drogę.”

W wielu innych wspomnieniach przewijają się bardzo podobne relacje.
„10 lutego 1940 r. o godz. 400 nad ranem wtargnęli rosyjscy żołnierze do naszej leśniczówki
i kazali nam szybko ubierać się i w ten sposób popychając Ojca karabinem załadowali nas na sanie i zawieźli do Zborowa. Dopiero na stacji zorientowaliśmy się, że na niej nie jesteśmy sami. Wiele rodzin było już w wagonach towarowych pilnie strzeżonych przez wojsko sowieckie. W ten sposób wepchnięto nas do wagonu…”
Tak właśnie została potraktowana pięcioosobowa rodzina leśniczego Franciszka Junaka, która nie miała żadnego czasu na spakowanie. Niektórzy otrzymywali pomoc oraz podpowiedź podczas aresztowania, co warto zabrać. Inni niestety byli od samego początku zdani na siebie
a los ich nie oszczędzał. Często podczas pakowania nie wiedzieli co im się przyda, bo nie byli przygotowani na to co ich czeka. Niepewność oraz niepokój narastał z minuty na minutę, stłoczeni w towarowych wagonach jadących w nieznanym kierunku, narażeni na choroby,
a często będąc świadkami śmierci towarzyszy niedoli, czuli się coraz mniej bezpiecznie. Niepewność nadchodących godzin i dni narastała. Warunki w jakich byli przewożeni były makabryczne. W wagonach upchane rodziny, bez wody i chleba jechały tygodniami na zesłanie. W wagonach nie było zapewnionych żadnych warunków higienicznych, przez co rozprzestrzeniały się choroby, w konsekwencji których wielu umarło. Piecyk, który znajdował się w wagonie, nie zapewniał ciepła, bo często brakowało opału. Z rozpaczy ludzie palili część desek z pryczy. Warunki dotyczące wywózki tak zapisała w pamięci córka leśnika Łukasza Hardziewicza, która wraz z rodzicami i czwórką rodzeństwa została deportowana z leśniczówki Zakrewie położonej dwa kilometry od Krewa.
„Wagony rosyjskie również służyły do przewozu bydła, bez okien, w kącie wagonu w podłodze otwór służący za ubikację, na środku wagonu żelazny piecyk, po bokach półki z desek, ponad sześćdziesiąt osób w wagonie. Podróż trwała sześć tygodni. W wagonach zimno, żelazne gwoździe i okucia na ścianach wagonu pokrywała warstwa lodu. Te białe gwoździe w ścianach można było polizać, gdy się chciało pić, warstwa lodu była dość gruba, lizaliśmy kolejno po kilka razy, aby ugasić pragnienie spowodowane grypą lub innym przeziębieniem. Do snu nie zdejmowano butów ani wierzchniej odzieży. Zimno i głodno.
Wprawdzie dwa razy dziennie trzech mężczyzn z wiadrami wychodziło po zupę, wodę i węgiel, lecz dla sześćdziesięciu osób parę wiader zupy i wody było za mało.
Sześć tygodni w wagonach ciemnych i zimnych. Płacz, jęki, stękania chorych, odór z brudnych ciał i kału, na pałaciach zdrowi obok chorych, niemowlęta, dzieci, młodzież, ludzie starzy.”
Tych, którym udało przeżyć się podróż i dojechać do końcowej stacji, czekał okrutny los. Otwarcie drzwi wagonu nie było końcem podróży. Musieli pokonać jeszcze wiele kilometrów
w saniach lub na piechotę w ujemnych temperaturach, zamieciach śnieżnych, do miejsca docelowego. Tam właśnie rozpoczęła się walka o przetrwanie, nadzieję dawała tylko myśl
o bliskich i powrocie do ukochanego kraju.  
Nieszczęśliwy los jaki spotkał deportowanych leśników z kresów objął również ich rodziny
i bliskich. Rodziny leśników zostały wywiezione w głąb Syberii nie tylko podczas pierwszej masowej deportacji, a również podczas drugiej masowej deportacji. Objęła ona rodziny osób wcześniej aresztowanych oraz rodziny jeńców wojennych z trzech obozów specjalnych
w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. To właśnie w tej grupie znaleźli się najbliżsi leśników. Deportacje dotknęły tysiące osób związanych z grupą zawodową jaką stanowili leśnicy.

Zesłanie w głąb ZSRS tak znaczącej liczby leśników stanowiło niewyobrażalny wyłom w kadrze Lasów Państwowych. Po ponad 20 latach historia powtarza się i po II wojnie światowej od nowa należało przystąpić do odbudowy Lasów Państwowych. Lecz tak ogromna tragedia jaka spotkała tą grupę zawodową podczas wojny spowodowała, że zabrakło pionierów i terenowców, którzy podczas dwudziestolecia międzywojennego robili to wcześniej.